sobota, 28 listopada 2015

Do Ameryki!

Witam.
Poznałam w ogólnym zarysie życie kilku pokoleń moich bezpośrednich przodków. Żartobliwie mówię czasem, że przez dwa i pół wieku siedzieli w czterech sąsiednich parafiach: Bolimów, Szymanów, Wiskitki, Jeruzal. Ostatnio znalazłam sobie utrudnienie i jeden z moich przodków o nazwisku Jerominko (pisany też Jerominek, Herominko, Gerominko) przybył około 1818 roku na Mazowsze z Guberni Kijowskiej z wioski Szamrajiwka. Znalazłam ją wreszcie w tej guberni, w rejonie skwyrskim - 830 km od miejsca w Polsce, gdzie się ożenił. Moi siedzieli jednak raczej na jednym miejscu, ale ogromne rzesze Polaków w końcu XIX wieku zaczęły wyjeżdżać do Ameryki. Kiedyś zainteresowałam się tą tematyką, bo krewni mojego męża wyjeżdżali do Ameryki. Poznałam też historię dwóch rodzin, które wyjechały  do Brazylii w czasie tak zwanej "gorączki brazylijskiej". To są niesamowite historie, ale nie o nich chcę tutaj teraz pisać.
Chciałam dowiedzieć się, czy emigracja do Ameryki objęła też nasze wioski. Po uwłaszczeniu w 1864 roku gospodarstwa jeszcze jakoś wystarczały na wykarmienie rodzin. Mam tu swojego Rocha, który z jedenaściorga dzieci doczekał się 2 wnuków. Za 50 lat na jego gospodarstwie wychowa się u jego prawnuczki 12 dzieci. Po sąsiedzku też bywało w domach sporo dzieci. W drugiej połowie XIX wieku pogorszenie doli chłopa wynikało jeszcze z jednej przyczyny. Otóż Ameryka zaczęła sprzedawać do Europy Zachodniej swoje zboże. To był dodatkowy cios - poza przeludnieniem - który sprawił, że sytuacja na polskiej wsi uległa pogorszeniu. Do tej pory, małe gospodarstwo jeszcze jakoś wyżywiło sowich, ale z chwilą, gdy nadwyżki zboża nie dało się już sprzedać na zachód, bo zboże z Ameryki było tańsze, nie wystarczało już na utrzymanie. Niektóre dzieci chłopskie nie mogły już liczyć na własne gospodarstwo, mogli iść na służbę do pana, ale dla gospodarskiego syna była to degradacja społeczna. Niektórzy poszli do fabryki, ale to też nie było dla chłopa pożądane rozwiązanie problemu biedy. Szybko okazywało się, że w fabryce pracuje się tylko na chleb, nie można wypracować nic dla siebie. Nie wszyscy mogli zresztą pracować w  fabryce w Żyrardowie... Pozostawała Ameryka. Początki emigracji do Ameryki z ziem polskich to lata czterdzieste XIX wieku, ale wtedy wyjeżdżało jeszcze niewielu. Taka wielka emigracja zaczyna się jednak w drugiej połowie XIX wieku, gdzieś od lat 80-tych, 90-tych. Skąd  chłopi wiedzieli o Ameryce? Różnie. Niektórzy powtarzali wieści zapisane w liście jakiegoś emigranta, który zachwalał rodzinie Amerykę. Oczywiście wieści te bywały czasem dobre, czasem złe, a plotka je zwielokrotniała. Wielu chłopów spotykało na odpuście, czy jarmarku agitatorów firm świadczących usługi przewozowe. Mówili oni, że "w Brazylii nie trzeba pracować, bo chleb rośnie tam na drzewach, a owoce są w takiej obfitości, że aż gniją. Nie potrzeba również używać światła, bo jest jasno od brylantów, które leżą w ogromnych ilościach na ziemi."
Generalnie ludzie jechali z biedy, a impulsem bywał zatarg w rodzinie, brak miejsca na gospodarstwie i marzenia o wyjściu z biedy, a może bogactwie. Zjawisko to objęło najliczniej mieszkańców zaboru austriackiego i Mazowsza północnego.
Z moich ustaleń i wywiadów rodzinnych wynika, że ta wielka fala emigracji nie objęła z takim natężeniem naszych wiosek. Wiem, że młodzi mężczyźni z sąsiednich wiosek wyjeżdżali do pracy, "dorobić się" do Francji. Był to jednak wyjazd najczęściej na kilka lat. Po zarobieniu jakiejś sumy wracali i kupowali kawałek ziemi. 



Reklamy firmy "ułatwiającej" emigrację.

Jedyna rodzina, o której wiem, że pochodziła z Grabiny i młodzi mężczyźni odważyli się wyjechać do Ameryki, to rodzina Traczyków. Dla tych, którzy chcą przeszukać listy pasażerów przypływających do USA polecam stronę:
http://www.libertyellisfoundation.org/passenger
Strona jest w języku angielskim, ale po zalogowaniu, które jest darmowe, można znaleźć takie listy pasażerów:
... z 1903 roku pozycja 7 - Tomasz Traczyk, 27 lat, robotnik, Polak, z Grabiny...

 ... druga część wskazuje, że ma brata Jana Traczyka...

Obaj powyżsi Traczykowie urodzili się w Grabinie - Jan w 1868, a Tomasz w 1875 roku. Sprawdziłam na szybko w swoim drzewie genealogicznym i oczywiście są moimi dalekimi krewnymi - jak chyba połowa tych wiosek ;-)
Szukałam innych potencjalnych mieszkańców Grabiny, Bartnik czy Radziwiłłowa. Znalazłam Dwórskich, Mińkowskich, Bogusiewiczów, Michalaków, ale nie mam pewności, czy pochodzą z naszych wiosek. Miejscowości zapisane po angielsku, na podstawie tego najpierw, co usłyszał urzędnik na wyspie Ellis Island, a później odczytał indeksujący je współcześnie Amerykanin są czasem bardzo dalekie od tego, czym były w rzeczywistości. Zapisano na przykład: "Cechanof" zamiast Ciechanów, "Knapow" zamiast Kraków...
Nasza wioska nie różniła się bardzo od sąsiednich, ale pewnych przypadków emigracji poza Traczykami nie potrafię, póki co, wskazać. Może ktoś wie...
Wiem, że śmielej emigrowali młodzi ludzie z Żyrardowa, Skierniewic, Łodzi. Zwykle byli to robotnicy, którzy poza swoją siłą i fachem, nie posiadali wiele.
Ewa


niedziela, 1 listopada 2015

Mieszkańcy naszych miejscowości w carskiej armii.

Witam.
Dzisiaj o chciałabym napisać kilka słów o tych spośród naszych przodków, którzy musieli służyć w carskiej armii.
Zasady poboru do armii zmieniały się na przestrzeni lat i obejmowały różne okresy służby - od służby dożywotniej, przez okres dwudziestopięcioletni, do 15 lat, z czego około 6 lat czynnej a resztę, jeśli nie było wojny, można było spędzić na "urlopie rezerwisty". Gdzieś przeczytałam, że w czasach służby 25 - letniej, gdy młody człowiek szedł do armii, żegnała go cała wieś. To pożegnanie było czymś w rodzaju stypy. Mało kto liczył, że się jeszcze spotkają... Podobno, ci którzy wrócili mieli też duże problemy z odnalezieniem się w swojej wiosce, w nowej codzienności. Zindeksowałam ponad 2500 małżeństw z dziewiętnastego wieku i tylko jeden raz napotkałam ślub ocalałego mieszkańca Bartnik, który wrócił z armii po 25 latach służby.  Z ciekawości sprawdziłam, że po tym ożenku mieszkał w Małych Łąkach i urodziło mu się kilkoro dzieci. Wydaje się jednak, że to była nieczęsta sytuacja.
Przytoczę tutaj kilka informacji znalezionych w Internecie o tym, jak wyglądała służba po 1874 roku. O tym okresie, mogły zachować się jeszcze jakieś opowieści w rodzinie, może jakieś zapiski, zdjęcia...
"Od 1874 roku wprowadzono powszechny obowiązek służby wojskowej. Według prawa przed komisjami sprawdzano wszystkich młodych mężczyźni w wieku 21 lat. Z każdego rocznika wybierano, najzdrowszych około 20 - 25% do czynnej służby metodą losowania. Zwalniano: inwalidów, kaleki ruchu, głuchoniemych, chorych na gruźlicę, epilepsję, mających niedorozwój umysłowy lub chorobę umysłową, syfilityków i osobników niskiego wzrostu (mniej niż 154 cm. Symulujących chorobę umysłową skrupulatnie sprawdzano (zwykle symulanci udawali „za bardzo”), a tych, którzy nie mieli wymaganego wzrostu mierzono ponownie za 3 miesiące i jeszcze za kolejne 3 miesiące. Nie podlegał wcieleniu do armii także: jedyny syn, jedyny żywiciel w rodzinie, a także ci, których starszy brat służył lub służy w wojsku, (jeśli młodszy opiekował się rodzicami). Wcieleni do wojska pozostawali w nim długo, w wojskach lądowych - 15 lat, z czego w służbie czynnej 6 lat i 9 lat w rezerwie, we flocie - 7 lat w służbie czynnej i 3 lata w rezerwie. Czas czynnej służby skracano odpowiednio: do 4 lat dla posiadających świadectwa ukończenia wiejskiej szkoły podstawowej, do 3 lat dla tych, którzy mieli skończoną szkołę podstawowa miejską, do 1,5 roku - dla absolwentów gimnazjum i do 0,5 roku - dla absolwentów wyższych uczelni. Taki system trwał do I wojny światowej (1914 r.). Żołnierz otrzymywał dwa mundury, czapkę i furażerkę. Miało to wystarczyć na dwa lata. Po upływie tego okresu, mundur przechodził na własność żołnierza. Szynel, czyli wełniany płaszcz był przewidziany na trzy lata (w gwardii na dwa), po upływie tego czasu również przechodził na własność prywatną. Ciekawie sprawa wyglądała w przypadku zimowej czapki uszytej z baraniej skóry (barankowa czapka). Otóż była ona przewidziana na 6 lat, a ponieważ wykonanie jej było dość drogie, to w niektórych regimentach przydzielano ją na cały okres służby tj. 15 lat, i – co szczególnie dziś bawi - po wyjściu do cywila, taki szeregowy miał zdać czapkę do... magazynu. Żołnierz otrzymywał jeszcze po dwie pary: kaleson i onuc, butów, koszul oraz krawat i rękawice. Dodatkowo, dawano jeszcze materiał na uszycie sobie trzeciej koszuli oraz skórę i podeszwy na sporządzenie trzeciej pary butów."
W armii carskiej bardzo dbano o to, aby ¾ żołnierzy stacjonujących na ziemiach polskich stanowili Rosjanie, dlatego Polaków wysyłano do okręgów w głąb Rosji, na Kaukaz, na wojny z Turcją, Japonią...
Trzeba przyznać, że wyjątkowego pecha mieli ci, którzy 6 lat służby kończyli tuż przed pierwszą wojną światową, gdyż nie wrócili do domu, ale spędzili jeszcze 4 lata na wojnie. Przytrafiło się to jednemu mojemu pradziadkowi i dwóm prastryjom.
Szczególnie trudne były losy takich "młodych małżeństw", które rozdzieliło 6 lat pobytu męża w armii. Samotne kobiety, często rodziły nieślubne dzieci, co skrupulatny ksiądz odnotowywał z pełną surowością "której mąż, od czterech lat w armii przebywa". Jeszcze trudniejsze były jednak sytuacje, gdy  mąż nie umarł, ale wieść o jego śmierci dotarła do żony. Znalazłam ostatnio taki akt urodzenia chłopca, z parafii Bolimów, którego urodziny zgłasza ojciec, mąż matki.  Ksiądz zapisał jednak, że to małżeństwo jest teraz nieważne, bo pierwszy mąż uznany od kilku miesięcy za zmarłego wrócił. To nie były wcale rzadkie przypadki. Mam taki przykład w mojej bliskiej rodzinie. Dwóch sąsiadów poszło razem do armii. W czasie bitwy obaj byli ranni. Zostali rozdzieleni. Jeden z nich w szpitalu wyzdrowiał, ale ze względu na stan zdrowia wrócił do domu. Tam zeznał, że sąsiad zginął obok niego w okopie. "Wdowa" z dwójką dzieci nie pozostała więc samotna i wyszła za mąż. Jakież było zdziwienie, gdy mąż po wojnie wrócił...
Armia z pewnością odciskała piętno na życiu tych, którzy przez nią przeszli. Ten mój pechowiec pradziadek Bronisław przywiózł z niej takie oto zdjęcie.

Poniżej to samo zdjęcie, które trochę mozlonie poprawiam.


Pradziadek to ten po środku. Kiedy szedł do armii, jego przyszła żona mieszkająca po sąsiedzku machała mu ręką na pożegnanie jako mała dziewczynka. W tej armii grał na klarnecie. Jak pisałam spędził tam 10 lat, ale nie chciał o tym co tam przeszedł opowiadać... 
Pośród tych, którzy przeżyli sześcioletnią służbę w carskiej armii i wrócili do domu, większość okazała się bardziej zaradna, obyta, postępowa. No cóż, wydaje się, że choć ta służba była niebezpieczna, pełniona niechętnie, pełniona na służbie zaborcy, to dawała pewien bagaż doświadczeń, który procentował  też w zwykłym życiu. 

Na koniec zamieszczam ocalały w mojej rodzinie dokument, jaki dostawał żołnierz po opuszczeniu armii. Dotyczy on mojego pradziadka Jana Kowalskiego z Grabiny.


Treść pierwszej kolumny:
Nr. 87                   Pocz Nr 19
Kowalski
Jan Pawłowicz
Szeregowy
Początek służby:
1.01.1882.
Do rezerwy:
22.02.1887r
Przeznaczenie
Skierniewice

Treść drugiej kolumny: 
Karta po służbie                                                                             Zaczął pod Nr 19
Kowalski Jan Pawłowicz szeregowy                                     Po służbie Nr 87
1.      Przyjęty do służby Łowickiego powiatu
2.      Z chłopów
3.      Wyznania katolickiego
4.      Początek służby 1 stycznia 1882r.
5.      Służył w L Gw Jegierskom pułku (Lejb Gwardyjskim)
6.      Zwolniony do rezerwy 22 lutego 1887 r
7.      „Mistrzostwo” nie osiągnął
8.      W kampanii  nie był
9.      Medale i odznaczenia – nie ma
10.   Karany – nie był
Wzywać Skierniewice

Jeśli ktoś z Was napotka w akcie ślubu swojego przodka, że pan młody to "zapasnyj sałdat" to znaczy, że po kilku latach w armii wrócił i zwykle w wieku około 28 lat nareszcie mógł założyć swoją rodzinę...

Na koniec zdjęcie jegierskiego pułu. Na takim zdjęciu zwykle mieścił się cały pułk, a żołnierze ustawiali się na specjalnym "rusztowaniu".

Zdjęcie pułku armii rosyjskiej.

Wielu zginęło i spoczęło w bezimiennych mogiłach. Rosjanie nie dbali przesadnie o upamiętnienie swoich żołnierzy. Wszak mówili " u nas mnogo ljudiej" i jeden, czy dwóch zmarłych nic nie znaczyło. Zastąpiono ich przecież kolejnymi... Ci którzy w tej armii polegli, nie zostali już zwykle w naszej pamięci, nikt nie odwiedził ich grobów, bo nie miał kto... To, tak przy okazji 1 listopada.
Pozdrawiam Ewa