Mam wrażenie, że Polacy dużo wiedzą o drugiej wojnie światowej. O tym jak nas ta wojna zniszczyła, ilu zginęło, kto walczył, przegrał, zwyciężył. Pierwszej wonie nie poświęca się tyle uwagi. Francuzi mówią o niej "wielka wojna" - bo zginęło ich bardzo wielu, a my bardziej dostrzegamy może fakt, że odzyskaliśmy niepodległość, że był Piłsudski. Może ktoś wie jeszcze, że jego pradziadek walczył w rosyjskiej, niemieckiej czy austriackiej armii. Może ktoś wie o lokalnej bitwie w pobliżu miejsca zamieszkania, ale raczej, że to nie była nasza wojna...
Zdjęcia zniszczonych dworców w Skierniewicach, Żyrardowie no i przede wszystkim Radziwiłłowie uprzytomniły mi, że ta wojna toczyła się nie tylko gdzieś dalej, ba nawet nie tylko w okopach pod Bolimowem, ona toczyła się też w Radziwiłłowie. W końcu ktoś zniszczył nasz dworzec, ktoś chciał wysadzić kościół, ktoś przywlókł tyfus, na który zmarła w wieku 16 lat moja prapraciotka.
Postanowiłam poszukać w Internecie coś na temat tej wojny i Radziwiłowa. Tutaj spotkało mnie miłe zaskoczenie. Znalazłam pamiętniki brytyjskiej sanitariuszki Violetty Thurstan, która z pracowała w Rosyjskim Czerwonym Krzyżu jako pielęgniarka. Po wojnie wydała swoje pamiętniki, w których opisała również swój pobyt w Radziwiłłowie. Dzisiaj zamieszczę pierwszą część poświęconą jej pracy u nas. W następnym wpisie część druga i informacje, gdzie można zapoznać się z oryginalnym tekstem pamiętnika po angielsku. Fragmenty które tutaj zamieszczę, pochodzą z publikacji "Bitewnik Łódzki 1914" dostępnego w sieci.
Violetta Thurstan - fragment pamiętników
W pobliżu okopów pod Radziwiłłowem
...Następnego dnia rano wybraliśmy się do Radziwiłłowa. Jest to
następna stacja za Skierniewicami. W chwili gdy przybyliśmy,
w pobliżu toczyły się ciężkie walki. Powiedziano nam, że pojedziemy
pociągiem pancernym. Brzmiało to bardzo emocjonująco, ale po przybyciu na
stację odkryliśmy, że zabrać nas miał jedynie zwykły wagon doczepiony do
lokomotywy. Rosyjska bateria stacjonowała w tym czasie na południe od
linii kolejowej, zaś niemiecka na północ. I tak znaleźliśmy się między
młotem a kowadłem. W Żyrardowie grzmiały z oddali, ale jak tylko
przybyliśmy do Radziwiłłowa, armaty miażdżyły dźwiękiem tak jak to miało
miejsce w Łodzi, przygotowując nas na gorące chwile. Stacja była
całkowicie zdewastowana i po prostu w ruinie, ale stojący
w pobliżu domek zawiadowcy był nadal nietknięty, toteż otrzymaliśmy
polecenie urządzenia w nim tymczasowego punktu opatrunkowego. Zanim
rozpakowaliśmy nasze opatrunki, przybył goniec z informacją, że Niemcy
odnieśli sukces, ostrzeliwując na całej głębokości okopy rosyjskie, i pięćdziesięciu
bardzo ciężko rannych mężczyzn jest transportowanych do nas w celu
natychmiastowego opatrzenia. Ledwie zdążyliśmy uruchomić sterylizator parowy,
gdy zaczęły nadchodzić małe wózki z kilkunastu poważnie rannymi
mężczyznami. Karabiny maszynowe po prostu wymiotły okopy od końca do końca.
Najgorsze było to, że niektórzy ranni żyli przez wiele godzin, podczas gdy
szybka śmierć byłaby dla nich łaskawszym rozwiązaniem. Dzięki Bogu mieliśmy
mnóstwo morfiny i tak mogliśmy ulżyć ich straszliwym cierpieniom. Jeden
miał praktycznie całą twarz rozsadzoną, inny całe ubranie i ciało
porozrywane. Kolejny biedak został przyniesiony z dziewięcioma ranami
brzucha. Wyglądał dosyć patriarchalnie z długą brodą – był chyba
najstarszym człowiekiem w armii rosyjskiej, jakiego widziałam. Biedny
Iwan, był dopiero co powołany do wojska, a to była jego pierwsza bitwa.
Był pięknie ubrany i taki czysty; żona przygotowała mu wszystko
z taką troskliwością: ciepłą trykotową kamizelkę i białą lnianą
koszulę prawie w całości pięknie wyhaftowaną w szkarłatny, zawiły
wzór-klucz. Iwan był bardziej nieszczęśliwy z pocięcia pięknej pracy
swojej żony niż ze swoich własnych okropnych ran. Był zupełnie przytomny
i nie cierpiał bardzo, mógł żyć nawet tydzień lub dwa dłużej, aby zobaczyć
swoją żonę raz jeszcze. Ale nie tak miało być, zmarł wcześnie następnego ranka,
jeden z najukochańszych staruszków jakich można było kiedykolwiek spotkać,
tak patetycznie wdzięczny za tak niewiele, co mogliśmy dla niego zrobić.
Pociski przelatywały nad naszymi głowami, rozrywając się wszędzie. Byliśmy
jednak zbyt zajęci, aby zwracać na nie uwagę, opatrując coraz więcej
mężczyzn zwożonych do punktu opatrunkowego. Mieliśmy okropny problem, co
z nimi zrobić: dom był mały, korzystaliśmy więc z dwóch największych
pokojów na parterze jako sal operacyjnych. Zamówioną słomę rozesłaliśmy we
wszystkich małych pokojach na piętrze, toteż każdy, po opatrzeniu rany, był
z trudem po wąskich, krętych schodach wnoszony na górę i kładziony na
podłodze. Dzień dobiegł końca i jak tylko zrobiło się ciemno, zaczęły się
duże kłopoty w pracy. W oknach na górze nie było żadnych żaluzji ani
rolet, nie odważyliśmy się więc zapalić nawet jednej świecy, gdyż jej światło
mogłoby natychmiast ściągnąć na nas niemiecki ogień. Musieli więc ci biedni
ludzie leżeć tam po ciemku, jedna z nas obchodziła ich od czasu do czasu
z małą latarką elektryczną. Co prawda na dole udało nam się zasłonić okna,
ale opatrywanie i operacje musiały odbywać się jedynie przy świetle
świecy. Niemcy stale wystrzeliwali niebieskie flary, które rozświetlały cały
teren tak, że obawialiśmy się, iż w każdej chwili mogą nas odkryć.
Niektóre domy w pobliżu, zapalone przez pociski, rozświetlały niebo tępym,
czerwonym blaskiem. Wózki przywożące mężczyzn nie posiadały żadnych świateł,
toteż ranni przenoszeni byli w całkowitej ciemności i układani
w rzędach w holu do momentu, aż mieliśmy czas do nich zajrzeć. Do
godziny 9 wieczorem mieliśmy ponad 300 ludzi, dlatego byliśmy bardzo
szczęśliwi, widząc pociąg sanitarny, który miał ich zabrać. Sanitariusze ciężko
harowali, znosząc po schodach tych biednych ludzi i dźwigając ich do
pociągu w całkowitych ciemnościach. Ranni byli jednak wdzięczni za
zabranie. Sądzę, że to było niezwykle denerwujące leżeć z ranami
w maleńkim domku, nad którym nieustannie rozrywały się pociski. Całą długą
noc znoszono do niego rannych prosto z okopów. Około 4 nad ranem na chwilę
uspokoiło się i ktoś zrobił herbatę. Ciekawe, co ludzie w Anglii
pomyśleliby, widząc nas przy tym posiłku. Spożywaliśmy go w dusznej sali
opatrunkowej, w której pracowaliśmy bez ustanku szesnaście godzin przy
szczelnie zamkniętych oknach, przesiąkniętej każdym zapachem, jaki można sobie
wyobrazić, z podłogą ubabraną błotem, krwią i resztkami opatrunków,
wszędzie tam, gdzie akurat nie pozostawiono noszy, na których przyniesiono
ludzi, których natychmiast operowaliśmy. Rozłożony na sterylnych ręcznikach na
stole operacyjnym posiłek składający się z herbaty bez mleka [!!!],
czarnego chleba i sera oświetlały dwie świece w butelkach.
Księżniczka siedziała na jedynym krześle, a reszta z nas dawała
odpocząć zmęczonym nogom, przysiadając na skrzynkach po opatrunkach. Dwóch
martwych żołnierzy leżało u naszych stóp, ponieważ na zewnątrz nie było na
tyle bezpieczne, aby w tym momencie wynieść ich i pochować. Ludzie
zapytaliby prawdopodobnie, jak można jeść w tych warunkach. Także nie
wiem, jak mogliśmy, ale zrobiliśmy to i byliśmy wdzięczni za to
natychmiast po tym, jak rozpoczęła się kolejna harówka. O 11 rano
nadjechał kolejny pociąg sanitarny i także szybko został załadowany. Do
tego czasu ponad 750 rannych przeszło przez nasze ręce, lecz mimo to
w dalszym ciągu w wielkiej ilości donoszono kolejnych. Walka musiała
być straszna, ponieważ przywożeni ludzie byli całkowicie wykończeni i pomimo
odniesionych ran zasypiali natychmiast z wyczerpania. Niektórzy z nich
musieli pozostawać bardzo długo w okopach – tak bardzo byli zawszeni. Na
jednym biednym chłopcu ze zmiażdżoną nogą można by ich naliczyć nie mniej niż
milion. Po około dziesięciu minutach od opatrzenia, jego białe bandaże stały
się całkiem szare od armii najeźdźców, jaka schroniła się w innych
częściach jego garderoby.
Wczesnym popołudniem otrzymaliśmy wiadomość, że inna kolumna przybywa,
aby nas zluzować, a my wracamy do Żyrardowa na odpoczynek. Było nam
przykro opuszczać naszą małą stację opatrunkową, lecz ucieszyliśmy się słysząc,
że przybędziemy tu ponownie za dwa dni zmienić ich, pracując w reżimie
czasowym 48 godzin odpoczynku i 48 godzin służby..."
Na koniec jeszcze jedna fotografia zniszczonego dworca, jaki widziała Violetta Thurstan.
Jednym z sanitariuszy, który również pracował w okolicach Rawki był autor zdjęć, które przedstawiłam w poprzednim wpisie o dworcu w Radziwiłłowie -Tadeusz Biskupski. Być może spotkał się z Violettą Thurstan - wszak robili to samo, ratowali rannych żołnierzy. Kolejna część pamiętnika w następnym wpisie.
Ewa
Moim zdaniem "little house" może być nieco mylące, a przetłumaczenie na "maleńki domek" jeszcze bardziej... taki maleńki on nie mógł być, skoro udało się w nim upchnąć 300 rannych i jeszcze była sala operacyjna. ;-) "Mały" to pojęcie względne, dla osoby która musi umieścić w nim 300 rannych, to faktycznie jest "mały"
OdpowiedzUsuńSądzę, że to jest ten żółty budynek przy stacji. Ja go oceniłem na przebudowany typowy mieszkalny budynek kolejowy (prawie przy każdej większej stacji takie są, a przynajmniej były - np. Żyrardów, Skierniewice, żeby nie szukać daleko). Okna mogły być łukowato zakończone, być może łuk wystawał nieco przed lico ściany, ale przebudowane na prostokątne (typowa praktyka - rozbiera się łuk nad oknem, i uzupełnia dziurę już na płask cegłami lub pustakami, widać czasem taką przebudowę w starych ceglanych domach jeśli nie zostały otynkowane). Dach obniżony... Sądzę że jest duża szansa, że ten budynek obok dworca na zdjęciu z 1940 (który zamieściłaś w poniższym wpisie) stał już w 1914:
http://grabinaradziwillowska.blogspot.com/2015/04/kolej-warszawsko-wiedenska-w.html
A ja zastanawiałem się kiedyś, czy da się tam umieścić aż 300 rannych, policzyliśmy więc i oszacowaliśmy to - budynek ma ok. 12x25m czyli 300m2... ładna, okrągła liczba. Budynek ma dwie kondygnacje, ale na parterze zajęli dwa duże pokoje na pokój opatrunkowy i pokój operacyjny - powiedzmy że połowę powierzchni zajęli, więc w sumie mamy 450m2. Od tego odejmijmy 25% na ściany itp. oraz ze 20m2 na klatkę schodową (fachowe rady praktyczne architekta mającego doświadczenie w tego typu oszacowaniach ;-)), zostaje więc 317,5m2. Przy 300 rannych daje to ciut ponad 1m2 na rannego, powiedzmy 2x0,5m, czyli generalnie dałoby się tam upchnąć tylu rannych i jeszcze między nimi przejść.
Pani Ewo, pracuję w lokalnej organizacji pozarządowej, która zajmuje się między innymi zbieraniem ciekawostek, w tym historycznych, na temat naszej gminy. Ostatnio dyskusja na facebookowym forum gminy na temat dworca w Radziwiłłowie doprowadziła nas do Pani bloga. W jaki sposób można się z Panią skontaktować? Będę wdzięczna za maila na kasia@inicjatywa.info.pl Bardzo proszę o kontakt
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń